Za mną kolejny festiwalowy koncert Ery Jazzu. Tym razem przyszedł czas na klasykę, czyli Komeda w interpretacji Aresa Chadzinikolau oraz Jana Ptaszyna Wróblewskiego. Szczególnie ten drugi artysta przykuwał uwagę widzów, gdyż w młodości przyjaźnił się z Krzysztofem Komedą.
Na początek mały coming out. Zupełnie nie znam się na jazzie i w ogóle go nie rozumiem. W żaden racjonalny sposób nie potrafię wyjaśnić, dlaczego tak bardzo lubię tę muzykę. Mało tego, jeżeli tylko mogę to siadam na końcu sali najlepiej gdyby to miejsce było jeszcze zaciemnione. Mam niestety taką przypadłość, że słucham jazzu całym sobą. Przychodzi taki moment, że nie potrafię nad sobą zapanować i ruszam się w rytm muzyki. Niestety podobnie było wczoraj, a w tak eleganckiej sali to chyba nie wypada. Zupełnie nie potrafię zrozumieć jak reszta publiczności potrafiła siedzieć bez ruchu przy takich dźwiękach. Ale po kolei.
Zanim usłyszeliśmy gwiazdę wieczoru, na scenie pojawił się pianista Aresa Chadzinikolau. Komeda w jego wykonaniu był lekko awangardowy i nieoczywisty. Takie muzyczne eksperymenty nie każdemu przypadną do gustu. Dla niektórych pojedyncze fragmenty mogłyby uchodzić za kakofonię. Ale taki jest prawdziwy jazz. Trochę jak puzzle. Pojedynczo wyglądają jak jeden wielki chaos. Natomiast gdy poświęcimy im czas to otrzymamy obraz, który pięknie wygląda. Tak było i w tym wypadku. To też zupełnie inny koncert niż ten otwarcia w wykonaniu Friend N Fellow. I nie mam na myśli samej formy. Muzyk zaproponował bardziej stonowany repertuar. Było w nim mniej energii, a więcej melancholii.
Bardzo doceniam to co zaprezentował w swoim krótkim występie Ares Chadzinikolau, ale mimo wszystko to nie dla niego przyszedłem na koncert. Proszę mnie źle nie rozumieć, ale dla mnie to był tylko wstęp. Posiłkując się kulinarną analogią, dostałem przepyszną przystawkę. Wszyscy jednak wiemy, że idąc do restauracji najważniejsze jest danie główne. Tym był koncert Jana Ptaszyna Wróblewskiego wraz z towarzyszącymi muzykami. Premierowo zagrali kompozycję – Moja słodka, europejska ojczyzna. To reinterpretacja dzieła Krzysztofa Komedy do sesji Meine süsse Europäische Heimat: Dichtung und jazz aus Polen z 1967 roku.
Komeda wybrał 24 wiersze i podzielił je na 13 kompozycji. Powstała melodia pięknie komponowała się z przez aktora Helmuta Lohnera i zagraną przez kwintet, ówczesnych, jazzowych gwiazd (Krzysztof Komeda – fortepian, Tomasz Stanko – trąbka, Zbigniew Namyslowski – saksofon, Roman Dyląg – kontrabas, Rune Carlsson – perkusja). Jazzman uważał to przedsięwzięcie za swoje najlepsze muzyczne dzieło. Niestety pełna ścieżka dźwiękowa nigdy nie została nagrana. Na szczęście po ponad 50 latach do tematu postanowił wrócić Jan Ptaszyn Wróblewski wraz ze swoim sekstetem. Koncert prezentowany w ramach Ery Jazu był już jednak czysto instrumentalny.
I tu wracam do moich początkowych słów. Zupełnie nie rozumiem jazzu, ale muzyczna podróż, w którą zabrał mnie Jan Ptaszyn Wróblewski była czymś wyjątkowym. Jazz to dla mnie uczucia, których nie sposób racjonalnie wytłumaczyć. Jak z miłością – kocham, ale nie muszę mieć do tego racjonalnych przesłanek. W czasie koncertu otrzymaliśmy pełną paletę dźwięków. Sprawdziły się też początkowe słowa muzyka mówiące o tym, że te 13 kompozycji dla niego stanowi jedną całość. I tak rzeczywiście było. Trochę eksperymentu, ciche nostalgiczne dźwięki, ale też głośny energiczny jazz. Można było wyczuć stopniowanie napięcia jak w najlepszych thrillerach. Zaczęło się spokojnie, trochę nieszablonowo, a zakończyło szaloną zabawą.
Stało się też to o czym pisałem we wstępie. W pewnym momencie zwyczajnie przestałem panować nad własnym ciałem. Muzyka tak mnie pochłonęła, że zamknąłem oczy i nie kontrolowałem własnych odruchów. Może to pozostałości z tego, ze kiedyś próbowałem grać na pianinie, ale moje palce wybijały rytm o fotel. Głowa zaczęła potakiwać, a noga podskakiwała. Jedynym pocieszeniem był fakt, że kilka zebranych na sali osób reagowało podobnie. A gdy już myślałem, że to koniec Jan Ptaszyn Wróblewski stwierdził, że to za mało jak na koncert i zagrali jeszcze jazzowe klasyki. Absolutnie genialne doświadczenie, którego nie oddadzą żadne słowa. Autentycznie czuło się przepływającą przez salę energię. To jest wielka siła koncertów na żywo. Dopiero długa przerwa spowodowana pandemią uświadomiła mi jak bardzo za tym tęskniłem.